Czy Biblia każe nam naśladować Narcyza ?
Jedna z modnych dziś wśród polskich chrześcijan autorek o wdzięcznym imieniu na F. i swojsko brzmiącym nazwisku na L. zalewa rynek tytułami w rodzaju Jak współżyć z trudnymi ludźmi czy Tak niewiele trzeba, by wznieść się ponad przeciętność. Tytuły te nie brzmią co prawda równie egocentrycznie jak osławiony niegdyś bestseller Pokochać siebie, są za to już wyższą szkołą jazdy dla tych, którzy tezy zaproponowane w tej ostatniej zdążyli przyjąć głęboko do serca. Człowiek, który pokochał już siebie wedle nowej hierarchii wartości głoszonej przez takich autorów, jest następnie uczony, jak budować życie i stosunki z innymi na tym właśnie fundamencie.
Budowanie to, jeśli zapomnieć na moment o jego fundamencie, wydaje się często bardzo prawowierne i opisuje się je nieraz identycznym językiem i przy wsparciu identycznych ustępów biblijnych, jakich użyłby chrześcijanin starodawny (staromodny?). Ale tego fundamentu ignorować nie wolno. Porządny, rozumny buddysta, konfucjonista czy na ten przykład hinduista zwykle kształtuje swe życie i stosunki z innymi na pozór bardzo podobnie jak prawowierny chrześcijanin. Rozmawiając z nim o etyce dnia powszedniego i codziennym godnym życiu, zaczniemy się zastanawiać, czy przypadkiem pod względem wiary nie łączy nas więcej, niż dzieli.
Kiedy jednak przejdziemy do spraw zasadniczych, okaże się, że dzieli nas wszystko. I że droga z pozoru na dużym odcinku pokrywająca się z naszą, chrześcijan, biegnie de facto całkiem inaczej i zupełnie gdzie indziej.
Z tego właśnie powodu nie można przestać pisać i mówić o nowym paradygmacie głoszonym przez poczytnych autorów zagranicznych i polskich - a za nimi niestety i przez wielu z nas. W codziennym życiu może się zdawać, że zarówno przeciwnicy jak i zwolennicy tego nowego paradygmatu zmierzają w tę samą stronę. Podobnie troszczymy się o innych, z takim samym zapałem głosimy Ewangelię i wspólnie szczerze dziękujemy Bogu. Lecz odmienne są pobudki nami powodujące. I kto jest w stanie ocenić, jak bardzo rozejdą się nasze drogi za następnych kilka lat? Bo nie jest możliwe, aby wyznając tak różne hierarchie wartości zmierzać na dłuższą metę w tym samym kierunku.
Czy Biblia każe pokochać siebie?
Psalmista pisał: „Dzięki Ci, żeś mnie uczynił tak cudownie” (Ps 139); Jezus zapewnił uczniów: „Jesteście ważniejsi niż wiele wróbli” (Łk 12,6-7). Amatorom nauki o miłości do samego siebie ustępy te służą za sztandarowe argumenty na rzecz potrzeby uczenia się miłości własnej. Ignorują oni wersety wskazujące, iż człowiek w naturze ma miłość do samego siebie (Ef 5,29). Póki miłość ta przejawia się w sposób naturalny, zamierzony przez Boga, nie przesadzony, nie wynoszący nas ponad innych (stąd nakaz: „Miłuj bliźniego jak siebie samego”; miłowanie siebie bardziej niż bliźniego - tak naturalne i wygodne dla starej, grzesznej natury - to już egoizm), póty jest czymś normalnym. Zaabsorbowanie własną osobą (egotyzm), obojętnie, czy dodatnie („Jaki jestem świetny!”), czy ujemne („Jaki ja jestem wyjątkowo okropny!”), stawia ją w środku naszej uwagi, czyli w miejscu należnym tylko Bogu, który jest jedynym Lekarzem naszego egotyzmu: i dodatniego (to On nas stworzył z całym naszym bogactwem, czym więc się tutaj pysznić?), i ujemnego (to On nas wybawia i wybawi z grzechu i wszystkiego, co w nas złe, więc nie ma co popadać w depresję z własnego powodu).
Twierdzę, że nie powinniśmy patrzeć na świat przez pryzmat swego ja. Czy chcę przez to rzec, że nie jesteśmy warci więcej niż wróble? Nie jesteśmy cenni? Naturalnie, że jesteśmy! Wszystko, co Bóg stworzył, jest cenne. Poza tym Bóg stworzył nas na swój obraz i podobieństwo i powziął wobec nas chwalebne plany: abyśmy się stali podobni do obrazu Syna Jego (Rz 8,29). Jesteśmy stworzeniem szczególnym, z Biblii wynika, że tylko za nas umarł Jezus i że w te niezwykłe sprawy pragną wejrzeć sami aniołowie (por. 1 P 1,10-12).
Lecz czy ma to nas skłaniać do egotyzmu - nie mówiąc o egocentryzmie i egoizmie, tak w kościele lansowanych? Rzecz jasna, nie. Egotyzm, egocentryzm, egoizm nie mieszczą się w biblijnym obrazie człowieka podobającego się Bogu. Całe stworzenie - zatem i my - istnieje po to, aby „się przyczyniać do uwielbienia chwały Jego”. Jeśli więc uzasadniony zachwyt nad cudownością swej ludzkiej natury, to tylko taki, którego bohaterem jest Bóg.
Zaraz wszystkich zgorszę
W tym miejscu zaproponuję tezę, którą nowocześni i rozsądnie myślący chrześcijanie uznają zapewne za obrazoburczą. Otóż wydaje mi się, że podziw dla własnej osoby nie mieści się w zasadach bon tonu obowiązującego w Królestwie Bożym. Wśród sług Bożych powinna obowiązywać i w normalnych warunkach zawsze obowiązuje zasada starej i niemodnej dziś skromności. Nie chodzi mi o tzw. fałszywą skromność, tzn. nieszczere mizdrzenie się przy jednocześnie pysznym sercu. Chodzi mi o takie funkcjonowanie, w którym nasza własna osoba zajmuje w naszych oczach miejsce służebne i nieważne w porównaniu z otoczeniem, któremu służy. Uwaga: Nie chodzi mi tu W ŻADNYM WYPADKU o charakterystyczne dla różnych mistycznych nurtów duchowych sztuczne poniżanie samego siebie w celu osiągnięcia wyższego poziomu duchowego (o tym pisze Paweł w Kol 2,18). Chodzi natomiast o postawę Jezusa.
Takiego bądźcie względem siebie usposobienia, jakie było w Chrystusie Jezusie, który chociaż był w postaci Bożej, nie upierał się zachłannie przy tym, aby być równym Bogu, lecz wyparł się samego siebie, przyjął postać sługi i stał się podobny ludziom; a okazawszy się z postawy człowiekiem, uniżył samego siebie i był posłuszny aż do śmierci, i to śmierci krzyżowej.
On nie przyszedł, żeby Mu służono, ale żeby służyć. Mam służyć innym nie dlatego, że jestem wielka i wspaniała bądź że dążę do wielkości. Mam służyć innym z miłości i dlatego, że Bóg mnie umiłował. Taki przykład zostawił mi Chrystus, choć Sam był, jest i będzie największy i najwspanialszy.
Wspomniana obrazoburcza teza o skromności zakłada, że stworzenie mające się czym szczycić nie powinno się tym szczycić, ani przed sobą, ani przed innymi. Jego bogactwo ma służyć dobru innych. Tak pouczają nas przykłady zawarte w Biblii.
Wśród wielkich postaci biblijnych nie znajduję przykładu tendencji do kształtowania pozytywnego obrazu siebie, a najbardziej sztandarowa postać Starego Testamentu, czyli Mojżesz, zostaje nazwana najskromniejszym człowiekiem na ziemi. Ciekawe, że chyba ani jedna wielka postać Starego Testamentu nie wylicza swoich dobrych cech, jeśli już, to cechy złe. (Wyjątkiem potwierdzającym regułę są niektóre Psalmy Dawida, kiedy autor woła do Pana o pomoc jako sprawiedliwy krzywdzony przez grzeszników).
W Nowym Testamencie sam Jezus nie daje nam żadnego przykładu „rozsądnego” kochania samego siebie. W miejscu najpopularniejszego tematu dzisiejszych kazań i książek w naukach Jezusa, proroków i apostołów słyszymy świdrującą uszy ciszę. Zero na ten temat. Tylko bardzo impulsywny w pisaniu apostoł Paweł (znów wyjątek potwierdzający regułę), przygnębiony nieraz niewdzięcznością niektórych swoich duchowych dzieci i atakami wrogów, wylicza swoje zasługi, lecz w jakże inny sposób od obowiązującej dziś mody na kształtowanie samooceny! W dodatku wszelkie swoje plusy „równoważy” uczciwym i nieoględnym („płód poroniony”!) wyliczaniem minusów.
Nie można też nie wspomnieć o fakcie, o którym przecież wszyscy wiedzą, tyle że w dyskusjach i rozważaniach pełni on z nieznanych powodów rolę „wielkiego nieobecnego”: Cechą Lucyfera, która spowodowała jego upadek, był podziw względem własnej osoby!
O zasadzie skromności poucza nas całe stworzenie Boże. Przyroda oszałamia nas swym pięknem - lecz piękno to służy nam, a nie jej, my zaś oddajemy za nie chwałę Bogu. Czy nie wywołałby naszego śmiechu aż do łez przewdzięcznie wyglądający łabędź, który przeglądając się w tafli wody co chwila śmiesznie przekrzywiałby głowę i unosząc ją do góry wrzeszczałby z zachwytu nad własnym pięknem? Lecz ten sam łabędź wzbudzi w nas wzruszenie, gdy będzie adorował i podziwiał swoją wybrankę, niekoniecznie nawet równie jak on sam piękną.
Zrobię teraz coś, czego generalnie bardzo nie lubię: nawiążę do mitologii greckiej. Ciekawe bowiem, że pośród tego hedonistycznego, egocentrycznego świata pogańskich wierzeń znajdujemy coś takiego jak mit o Narcyzie. W psującym się z biegiem wieków sumieniu człowieka uciekającego przed Bogiem zachowało się najwyraźniej sporo tego, co Bóg zapisał w jego sercu (por. Rz 2,14-15). Narcyz, którego zachowanie nawet mit grecki uznaje za nienaturalne i za przekleństwo, to bohater tragiczny - i negatywny. Zapatrzył się we własne odbicie i zakochał się w sobie (a to poleca nam dziś czynić spora część autorytetów chrześcijańskich). Rozsądny człowiek pamięta, że lustro służy do tego, aby sprawdzać, czy mamy włosy we względnym porządku i czy nie umorusaliśmy się na twarzy.
Odwrócenie akcentów
Dyskwalifikująca skaza nauki o miłości do samego siebie tkwi w przesunięciu akcentów. Z Biblii rzeczywiście wynika, iż jesteśmy wspaniałymi istotami - ale to dzięki Bogu. Jesteśmy wspaniałymi istotami - ale chwała za to należy się jedynie Bogu. Jesteśmy wspaniałymi istotami - ale nie powinniśmy się na tym skupiać (jeśli chodzi o własną osobę). Jesteśmy wspaniałymi istotami - ale wspaniałość tę zdecydowaliśmy się sprzeniewierzyć. Biblia akcenty umieszcza wyraźnie: Bóg stwórcą - ja stworzonym; Bóg świętym - ja grzesznikiem; Bóg zbawcą - ja zbawianym itd. Pytanie retoryczne brzmi: Jaki zatem powinien być sposób myślenia człowieka traktującego Biblię poważnie? Kto w świetle tych prawd powinien być bohaterem jego myślenia i życia?
Ale...
Aby podważyć wiarygodność wyprowadzonej z Pisma i potwierdzonej zdrowym rozsądkiem zasady skromności, podaje się szereg różnych „ale”. Najmocniej brzmiącym argumentem jest stanowisko tzw. nauki. Jest to argument właściwie najważniejszy, gdyż teoria o potrzebie kształtowania pozytywnej samooceny nie została wyprowadzona z Biblii, lecz funkcjonuje obok niej, mając swoje źródło w świeckiej filozofii humanistycznej (uważanej przez wielu za naukę). O tym, czy jest to teoria naukowo prawdziwa, wiele można by pisać i napisano, a czynili to wcale nie fundamentalistyczni chrześcijanie (choć ci swoją drogą), tylko inni niewierzący, ale wysokiego kalibru psychologowie (zob. choćby artykuł w ramce). Nasuwające się tu pytanie brzmi: Czy chrześcijaństwo koniecznie musi przyjmować każdą teorię, jaką zaproponuje nauka bądź tak zwana nauka? Jak wiadomo, większość teorii naukowych z czasem upada lub zmienia postać, o Słowie Bożym wiadomo natomiast, że trwa na wieki (Ps 119,89). Odpowiedź na pytanie: „Czy ignorować Biblię w miejscach, w których kłóci się ona z jakąś aktualnie obowiązującą teorią naukową?” jest więc oczywista dla człowieka, który wyrobił już sobie zdanie na temat Biblii.
Wśród różnych innych „ale” wymienia się problemy takie jak nieśmiałość, wstręt do własnej osoby, brak pewności siebie itd., których przyczyną miałaby być zaniżona samoocena. Biblia podaje zupełnie inne diagnozy takich problemów (zachęcam do jej studium pod tym kątem). Trzeba jeszcze wspomnieć o argumencie w rodzaju: Jeśli nie zaakceptuję samego siebie, to nie uwierzę, że Bóg może mnie pokochać.
Podam tylko jeden kontrargument. Naród izraelski jest dla wszystkich narodów przykładem ukazującym zarówno charakter człowieka jak i charakter Boga. Co powiedział Bóg na temat swojej miłości do tego narodu? „Nie dlatego, że jesteście liczniejsi niż wszystkie inne ludy, przylgnął PAN do was i was wybrał, gdyż jesteście najmniej liczni ze wszystkich ludów”. Cóż za negatywny wpływ na narodową samoocenę! Więc dlaczego właściwie ich wybrał? „...z miłości swojej ku wam i dlatego że dochowuje przysięgi, którą złożył waszym ojcom, wyprowadził was Pan możną ręką” (5 Mojż 7,7-8). Brak - podobnie jak we wszystkich innych podobnych miejscach - zachęty do nabrania wiary we własne siły, większej pewności siebie itp. Słowa padają wprost i jasno: Bóg wybrał ich z powodu SWOJEJ miłości i z powodu SWOJEGO charakteru (wierność obietnicom). Komentarz zbyteczny.
Analogię znajdujemy też w Nowym Testamencie. „Nie bój się, mała trzódko, SPODOBAŁO SIĘ BOWIEM OJCU dać wam Królestwo”. Trzódka jest mała i cisza o jej wspaniałych walorach, a mimo to jest przez Pana pocieszana, aby się nie bała. Ma się nie bać, gdyż otrzyma Królestwo. A otrzyma je nie dlatego, że jest go warta bądź czymś się zasłużyła, lecz dlatego, że tak spodobało się Bogu.
Prawdziwe bezpieczeństwo
W miłości Bożej możemy czuć się całkowicie bezpiecznie, a od miłości Chrystusowej nic nas nie oddzieli (Rz 8,38-39). Czy jednak dlatego, iż jesteśmy dla Boga tak bezcennym skarbem, że utrata nas byłaby dla Niego stratą zbyt dotkliwą, na którą po prostu nie może sobie pozwolić? Nic w Słowie Bożym nie upoważnia nas do takiego mniemania. Przeciwnie, w Słowie Bożym człowiek występuje w roli naczynia glinianego (został zresztą uczyniony przez Boga z prochu ziemi!), Bóg zaś w roli mistrza garncarskiego, który wytwarza sobie naczynia według własnego zamysłu i dla własnego pożytku (por. Rz 9,20-23). W jednej chwili i bez trudu mógłby nas zniszczyć i uczynić sobie lepsze „naczynia”, lepiej spełniające Jego zamierzenia - i w tym sensie nie przedstawiamy dla Niego żadnej wartości. Owszem, jesteśmy dziełem doskonałym i jesteśmy wiele warci, bo wszystko, co On sam czyni, jest doskonałe i wiele warte. Lecz z tego właśnie powodu, iż wszystko, co On czyni, jest doskonałe, może On sobie uczynić na nasze miejsce inne doskonałe stworzenie. W swoim więc postępowaniu z nami nie musi On się kierować obawą, że jeśliby nas zniszczył, to nie udałoby Mu się zastąpić nas czymś równie doskonałym.
Bóg więc nie niszczy nas - więcej: On nas ocalił w sytuacji bez ratunku, płacąc za to samemu najwyższą cenę. Dlaczego to uczynił? Powyżej pokazaliśmy, że wcale nie ze względu na naszą wielką wartość gdyż utratę nas mógłby sobie bez najmniejszego trudu wynagrodzić. Jaki jest więc inny powód, jeśli nie my sami? Powodem jest ON. Nie zniszczył nas, lecz zbawił za najwyższą cenę, ponieważ tak postanowił. „Zlituję się, nad kim się zlituję” (2 Mojż 33,19). Ukochał nas, ponieważ sam jest Miłością. I w tym jest gwarancja naszej wieczności i niezniszczalny fundament naszego bezpieczeństwa. Bóg jest wieczny i Bóg nas ukochał - ergo jesteśmy przez Niego ukochani na wieki. Bez żadnego związku nie tylko z naszym poczuciem własnej wartości, ale i z naszą faktyczną wartością według np. przeliczeń firm ubezpieczeniowych.
To nie my, lecz ON jest przyczyną swojej do nas miłości. I to nie my, lecz ON jest przyczyną, dla której zdecydował się posłać Mesjasza na ofiarę za nas. Paweł apostoł pociesza bojaźliwych wierzących: „Jeśli Bóg za nami, któż przeciwko nam? On, który nawet własnego Syna nie oszczędził, ale go za nas wszystkich wydał, jakżeby nie miał z nim darować nam wszystkiego?...” (Rz 8,31-32). Odebraliśmy już od Boga aż nadto wyraźne dowody Jego intencji wobec nas - z których największym i nie do obalenia była Jego śmierć za nas - żaden człowiek nie ma podstaw, aby wątpić w miłość Bożą ku sobie.
Poczucie własnej wartości na cenzurowanym
Według badań, których wyniki opublikował ostatnio Psychological Review (Ray F. Baumeister z Case Western Reserve University oraz Joseph M. Boden i Laura Smart z University of Virginia), poczucie własnej wartości ma swoją ciemną stronę.
Okazuje się, że nadmiernie wysokie mniemanie o sobie może być główną przyczyną szczególnej brutalności w przestępstwach takich jak gwałt, napad zbrojny, wojny gangów i zbrodnie powodowane nienawiścią. Tak twierdzi troje profesorów psychologii, którzy do wniosków tych doszli na podstawie analizy literatury historycznej, socjologicznej i społecznej.
„Gdyby prawdziwą przyczyną przemocy było niskie poczucie własnej wartości” - piszą - „to terapeutycznie rozsądne byłoby przekonanie gwałciciela, mordercy, znęcającego się nad żoną, płatnego zabójcy, tyrana, sadysty itd., że jest kimś nadzwyczajnym” - gdy tymczasem zdaniem autorów osoby te już mają o sobie takie przekonanie [...]
Mężowie o długich brodach i łysych głowach już od tysięcy lat przekonują, że najlepszym sposobem na szczęście - i w wymiarze osobistym, i społecznym - jest myśleć o sobie bardzo skromnie, unikać egotyzmu i poświęcać swój interes w imię wyższego bądź wspólnego dobra.
Idea, iż niskie mniemanie o sobie to poważny problem, pojawiła się dopiero niedawno, zdążyła jednak od tego czasu stać się dla nas niemalże dogmatem religijnym. Obalanie tego tak rozpowszechnionego przekonania jest sprawą skomplikowaną i uczeni zabierają się do tego z wielką ostrożnością. [...] Cytują liczne wyniki badań prowadzonych w więzieniach, z których wynika, iż najbardziej typową cechą przestępców jest uważanie się za istoty lepsze. Przytaczają też bardzo typowe cytaty mężów znęcających się nad żonami i rasistów, którzy kierują się zamiarem pokazania swym ofiarom, „gdzie jest ich miejsce”.
Nagminnie wysokie poczucie własnej wartości wśród więźniów jest tylko jednym z argumentów, którymi profesorowie uzasadniają swoją tezę o przemocy jako środku mającym skłonić resztę świata do uznania naszego wybujałego mniemania o sobie samym.
Autorzy zwracają też uwagę, że akty gwałtu wiążą się zwykle z ryzykiem, a ludzie, którzy ryzykują, najczęściej wierzą, iż są zdolni przetrzymać to, czego nie przetrzymałby zwykły, gorszy śmiertelnik.
Zwracają też uwagę, że ludzie pogrążeni w depresji, którzy ewidentnie mają jaskrawie niskie mniemanie o sobie, niemal nigdy nie czynią krzywdy drugiej osobie, co najwyżej sobie samemu.
« poprzedni artykuł | następny artykuł » |
---|